16 stycznia

Przyleciała załoga.
Kiedyś mieliśmy zamiar organizować rejs czarterowy z Panamy, przez kanał, Jamajkę, na Kubę, o czym poinformowaliśmy na internecie, w efekcie zgłosiło się kilku chętnych żeglarzy.
W międzyczasie zmieniliśmy plany, ale było nam jakoś niezręcznie zostawić "na lodzie” napalonych na rejs żeglarzy, zaprosiliśmy ich więc na Lukę, i małą eskapadę na Archipelag Las Perlas, na zasadzie „ czym chata bogata...”

Kuba z Tomkiem, kończyli zaczęte już dzień wcześniej prace na Luce, Tomek na czas rejsu przerwał prace nad renowacją pokładu, trzeba było więc tymczasowo uprzątnąć szlifierki, puszki gelcoat'u, założyć reling, pozakładać wanty i sto innych drobnych rzeczy.
Ja pojechałam na lotnisko po naszych żeglarzy.
Najpierw przylecieli Ryszard i Waldek, parę minut później Janusz.
Waldek z Ryszardem przywieźli nam rzeczy, które wcześniej kupiliśmy na eBayu w USA i skierowaliśmy na ich adres w Nowym Yorku; zapasową pompę do autopilota, nową antenę do odbioru internetu, i wiele innych drobiazgów.
W ostatniej chwili zdecydowałam że potrzebuje nowy komputer, wybrałam go sobie na internecie i poprosiłam Janusza żeby go nam kupił i przywiózł. Szczegóły uzgodniliśmy przez Skype'a.
Mój laptop „zdechł” jakiś czas temu, i zastanawialiśmy się wcześniej nad kupnem nowego w Panamie, te sprzedawane tutaj mają trochę inną klawiaturę, Windows Vista i na dodatek po hiszpańsku... więc pomyślałam sobie że będzie lepiej jeśli będę miała komputer przywieziony ze Stanów

Janusz spisał się na medal, ale pierwszego wieczoru oznajmił że nie przyjmie żadnych pieniędzy za komputer i cieszy się że mógł nam sprawić przyjemność.
Tomek próbował nakłonić Janusza by przyjął pieniądze, ale napotkał betonową ścianę .. :)

Lepszego prezentu nie mogłam dostać.
Czasami zdarza się dostawać prezent... uśmiechamy się, dziękujemy i… odkładamy w kąt, ten prezent zdecydowanie do takich nie należy:)

Nasi goście przywieźli także worek polskiej kiełbasy i pysznie wędzony boczek, na widok których Tomkowi „zaświeciły się oczy” i zaczął przełykać ślinkę...

Wieczór powitalno - poznawczy przy polskim piwie i innych mocniejszych trunkach, przywiezionych przez naszych żeglarzy, przeciągnął się do późna w nocy....

  

  


17 stycznia

Kuba z Tomkiem zostali na jachcie, mają jeszcze parę rzeczy do zrobienia na pokładzie, a ja z resztą załogi pojechaliśmy po zakupy, żywność na nasz rejs.
Przy okazji panowie zwiedzili trochę miasto, i kupili drobne upominki.
Biegali po mieście z błyskiem w oczach i szerokimi uśmiechami, „cykali” fotki i „kręcili” filmy gdzie się tylko dało... i co się tylko dało... przypomniało mi to nasz pierwszy dzień w Panamie...
Pewnie wyglądaliśmy podobnie.

Próbowaliśmy świeżo wyciśniętych soków z trzciny cukrowej, pomarańczy i kokosów...
Na tutejsze upały to lepsze niż zimne piwo.

W pewnym momencie ze zdumieniem zauważyliśmy że wszyscy mamy pootwierane plecaki, ktoś niepostrzeżenie nam je przeszukał... Nic właściwie nie zginęło... ale nie ma się czemu dziwić, chodziliśmy po ulicach Panamy zajęci dyskusją, komentarzami, i robieniem zdjęć...
Na szczęście plecaki były jeszcze puste.

Kupiliśmy prowiant na rejs, głównie napoje procentowe, z żywnością nie przesadzaliśmy, no bo przecież zamierzamy złapać mnóstwo ryb:-) A nie ma to jak świeża ryba...
Taksówką wróciliśmy do Amador, jutro skoro świt ruszamy na Perlas.

   

 


18 stycznia

Oczywiście nie wypłynęliśmy skoro świt, wczoraj testowaliśmy świeżo zakupione lokalne „napoje”, które wprawiły załogę, z kapitanem włącznie, w przyjemny nastrój.
Przy dźwiękach szant Andrzeja Koryckiego i Ryczących Dwudziestek dyskusje płynęły jak górski potok, skręcając tu i ówdzie...:-)
Tematy zmieniały się jak gumowe rękawiczki...

No ale w końcu załoga się dobudziła i wypłynęliśmy, wszyscy brali czynny udział w wyciąganiu kotwicy i stawianiu żagli.
Nocne testowanie lokalnych napojów zupełnie ich nie osłabiło, choć potem przy 12 węzłach ciepłego wiatru wygrzewali się do wieczora na pokładzie, z puszkami „Panamy” w dłoniach...

Złapaliśmy tuńczyka, Kuba siadł za sterem, a Tomek oskrobał i wyfiletował rybę, Janusz ją usmażył, Rysiek dzielnie obierał ziemniaki, a Waldek przyglądając się kolegom przygotowującym posiłek, ochoczo podniósł rękę do góry, oznajmiając że on jutro bierze kambuz...
No przecież nie będziemy mu zabraniać:-)
Do Archipelagu Las Perlas zbliżaliśmy się późnym wieczorem, okazało się że radar odmówił posłuszeństwa, kapitan powiedział że w nocy bez radaru nie będziemy wchodzić pomiędzy kamieniste wyspy, stanęliśmy więc w dryfie. Wzięłam pierwszą wachtę „dryfującą”, potem wymienił mnie Kuba, którego niedługo później „zmieniła” cała reszta skacowanej załogi... choć niektórych mogła obudzić „morska bezsenność”...

   

 


19 stycznia

Po śniadaniu, pysznej jajecznicy serwowanej przez Waldka, rzuciliśmy kotwice przy uroczej …... Santos.
Zaraz potem cała załoga wyskoczyła za burtę, tylko Wacek został na pokładzie pilnować kotwicy.
Chłopaki świetnie się bawili, pluskali się jak kaczki... skakali z burty do wody, wracali... by skoczyć jeszcze raz. Kuba z Ryśkiem ćwiczyli skoki z obrotem, Waldek uczepił się łańcucha kotwicznego i prosił żeby mu nie przeszkadzać, pewnie coś se tam robił... :) a Janusz rozsądnie, bez salt skakał do wody na nogi.

W drodze na kotwicowisko złapaliśmy drugiego tuńczyka, tym razem Janusz dzielnie się z nim uporał, wyciął z niego zgrabne filety, a Waldek, tak jak obiecał poprzedniego wieczoru, spędził dzień w kambuzie, petlował, doprawiał i na końcu usmażył z natury niezbyt smaczną rybę, która w jego wykonaniu była wyśmienita, ugotował także pyszny rosół i zrobił surówkę z kiszonej kapusty...
Ryszard skakał po jachcie ze swoją nową kamerą, ale i on został zagoniony do obierania ziemniaków.

Po południu część załogi popłynęła eksplorować dżunglę.
Ja, Tomek i Waldek zostaliśmy na pokładzie z chłodnym piwem i patrzyliśmy na porośnięte dżunglą wyspy, z kubryku snuła się melodia Gipsy Passion, mieszanka hiszpańskiej i cygańskiej muzyki...
To był nasz czas.

Po kilku godzinach załoga wróciła, przytargali z sobą orzechy kokosowe, wspiął się po nie na palmę Rysiek, ale miał chyba pecha, bo nie dość że spadł z palmy, to kokosy okazały się puste.. .
Będzie miał jednak pamiątkę - nakręcony przez Kubę film dokumentalny pt."Walka o Kokos":)

Zakotwiczyliśmy obok jachtu naszych znajomych z Panamy, s/v Little Qween, Alexa i i Angeliki, zaprosiliśmy ich na kolacje, no bo przecież Waldek stał cały dzień w kuchni, niech się poczuje facet doceniony...;)

Kolejny miły wieczór na pokładzie, przy dźwiękach szant, płomieniach lamp naftowych i dyskusjach po polsku, polsko ukraińsku i czasami, jako deska ratunku, po angielsku też...

   

  

 


20 stycznia

Tomek zerwał się skoro świt i popłynął ze znajomym na ryby.
Wolfgang z żoną od 8 lat mieszkają na tym uroczym, wciśniętym pomiędzy dwie małe wyspy, kotwicowisku. Do Panama City wypływają niechętnie, średnio co dwa miesiące, po świeże warzywa i inne zapasy, a dzień definitywnego wypłynięcia z "raju", który tu dla siebie znaleźli, wyznacza ostatnia puszka piwa.
Oboje znają pobliskie wyspy jak własne podwórko, Helga wie gdzie znaleźć słodką wodę, drzewa bananowe, cytryny, itp.
Wolfgang zna miejsca gdzie biorą ryby.
Po godzinie kapitan wrócił z czterema dużymi makrelami, cała załoga ochoczo zabrała się do czyszczenia i filetowania ryb.
Waldek świetnie zapeklował rybę, a potem pomógł mi ją wysmażyć, zrobiłam także ulubiony sos kapitana.
Tomek twierdzi że z tym sosem można by zjeść nawet meduzę...
Makrele z Las Perlas były pyszne, miały białe delikatne mięso, no i oczywiście były absolutnie świeże...
Janusz pozmywał po „przyjęciu” całą górę naczyń, i muszę przyznać, że jest w tym najlepszy z całej załogi, zmywa naczynia dokładnie, przy czym zużywa bardzo mało słodkiej wody.  W warunkach żeglarskich taka umiejętność to wielka sztuka:-)
Nie jest problemem odkręcić kran, zmyć dokładnie naczynia, i zużyć pół zbiornika słodkiej wody...

Po południu podnieśliśmy kotwice i popłynęliśmy na kolejną wyspę: Isla Del Rey.
Niedługo po rzuceniu kotwicy zapadł zmrok, nie było więc innego wyjścia jak spędzić resztę wieczoru na Luce, przy drinkach:-)
Rysiek zrobił przepyszną cytrynówkę, mówił że byłaby lepsza jakby postała parę dni, ale Janusz stwierdził że butelce musiałyby zęby wyrosnąć żeby mogła się spokojnie przegryźć..:-)
Panowie skonsumowali ją więc „nie przegryzioną.”
Januszowi owa cytrynówka chyba nie posmakowała, bo na ochotnika wziął na siebie wachtę kotwiczną, i przedrzemał w sterówce całą noc.
Dobra załoga z tego Janusza:-)

   


21 stycznia

Dzień rozpoczęliśmy, tradycyjnie już w tym rejsie, śniadaniem składającym się z pysznych polskich wędlin i kiełbas, gotowanych jajek, i świeżych warzyw.
Po śniadaniu postanowiliśmy wybrać się do wioski rybackiej, wyrwaliśmy kotwice i po krótkim przelocie rzuciliśmy ją znowu przed wąskim wejściem do dużej zatoki.
Nie mieliśmy szczegółowych map tego miejsca, więc postanowiliśmy płynąć pontonem.
Kapitan stwierdził że piesze wycieczki jakoś go nie „pociągają” i został na Luce.
Kuba przejął dowodzenie pontonem i przeprawił nas na Isla Del Rey, gdzie Rysiu zatrudnił mnie jako kamerzystę, więc zwiedzałam wyspę zza obiektywów kamery i aparatu:-)

W niewielkiej wiosce rybackiej czas płynął jakby własnym, wolnym trybem, ludzie poruszali się powoli, albo nie poruszali w ogóle, tylko dzieci ożyły, podchodziły do nas i przyglądały się nam ciekawie.
Na plaży, wyciągnięte głęboko na piach, stały rybackie czółno – motorówki, kilku rybaków naprawiało spokojnie sieci, kawałek dalej kobiety ręcznie „plewiły” ryż w ogromnych drewnianych misach, wokoło nich biegały rozbawione dzieci... z plastikowymi karabinami maszynowymi, wydającymi co chwilę odgłosy „fire, fire, fire”... tu już wkroczyła cywilizacja:-) Albo „barbarzyństwo”...

Kupiliśmy piwo w jedynym, małym lokalnym sklepiku i siedliśmy z nim pod rozłożystym drzewem, ogrodzonym ze wszystkich stron ławeczkami.
Kuba oddalił się ze swoim aparatem w stronę dzieci w celu nawiązania z nimi przyjacielskich stosunków, za pomocą kolorowych lizaków, zabranych przezornie z Luki :-)
Wzięłam też garść lizaków i skierowałam swoją uwagę w stronę innej grupki dzieci, nie mogłam się z nimi dogadać tak jak Kuba, nie znam hiszpańskiego, ale poprzez te lizaczki i robienie im zdjęć, a później pokazywanie im ich w monitorze aparatu, udało się nam nawiązać nić porozumienia i dzieci uśmiechały się szeroko, patrząc na swoje buzie w okienku aparatu...

Reszta załogi, przy piwie wymieniała spostrzeżenia i uwagi na temat wioski i ludzi w niej żyjących, co niektórych załogantów najbardziej pasjonował temat młodych kobiet w wiosce:-)
Na mój widok zgrabnie zmienili wątek, w stronę „zawiłości ludzkiego życia ”, wszechświata, początku, i końca.
Temat zdecydowanie bardziej kreatywny..:-)

Po powrocie z wycieczki, wyciągnęliśmy kotwice, odpaliliśmy silnik i wróciliśmy na wyspę Santos...

 

   


22 stycznia

Wczoraj rano na lewej burcie pojawił się brązowy zaciek, który zaczynał się na listwie odbojowej... średniej wielkości kupą.
Zdziwiony kapitan analizował sprawę i doszedł do pierwszego wniosku, że to Wacek zmienił nawyki i zaczął załatwiać swoje potrzeby za burtą, po chwili zadumy spłukał „klocka” wiaderkiem wody.
Dzisiaj rano... nowy brązowy zaciek.
Tylko tym razem do burty przyklejony był także papier toaletowy.
Wacek tyłka nie podciera... chyba że naszego Wacusia tak do końca nie znamy...
Po małym szeptanym dochodzeniu okazało się że dwóch naszych załogantów wróciło właśnie z rejsu po Karaibach na s/v Czarny Diament, i tam przykaz kapitana brzmiał: potrzeby osobiste załatwiamy za burtą.
Panowie nie wzięli tylko pod uwagę różnicy pomiędzy kształtami jachtów.
Luka ma prawdziwie kobiece kształty, pięknie zaokrąglone, a pewnie Czarny Diament jak to rasowy facet, miał wąski i niezbyt wypukły tyłeczek...
Jeden z załogantów, czy to z poczucia winy, czy z dobrej woli (po co wnikać w szczegóły) złapał za szczotkę na kiju i wyszorował brązowe zacieki.
Janusz pokręcił głową, z natury jest bardzo poprawny, nosi białe skarpetki do sandałek, nie pokazuje "nagich" stóp, mówi nieźle po angielsku i dlatego pewnie najlepiej porozumiewa się z tubylcami...:) Nie toleruje także picia whisky i żubrówki nocą, i ogólnie jest bardzo pomocnym człowiekiem.

Gdy burty już zostały wymyte, śniadanie zjedzone, Janusz, Ryszard i Tomek popłynęli na ryby, wrócili po 20 minutach z wielką zdobyczą, nie wiem co to była za ryba, ale smakowała nam bardziej niż wczorajsze makrele.
Janusz z wyprężoną piersią wniósł rybę na pokład i nawet nie ugiął się pod jej ciężarem, po czym pięknie ją obrał i wyfiletował.

Minęło południe, Waldemar odsunął się trochę od reszty załogi, leży w samotności, nie bierze udziału w dyskusji, i o czymś rozmyśla... ciekawe co mu leży na sercu... albo na wątrobie...
Rysiu, ugodowa natura, zagaduje tu i ówdzie, chciałby aby wszyscy się lubili, gotowy nawet wziąć na siebie winę za przewinienie którego nie popełnił, aby uratować atmosferę.
Facet lubi ludzi, i pociąga go wszystko co nowe i nieznane.

Nasi znajomi z kotwicy, Alex i Angelika, których zaprosiliśmy dziś na śniadanie, od lat podróżują śladami złota Inków...
Alex głęboko wierzy że znajdzie swój skarb i gdy o nim mówi zapalają mu się oczy.
Przy ostatniej dyskusji na ten temat, naszemu załogantowi Rysiowi także zaświeciły się oczy, i wyraził szczerą chęć wzięcia udziału w jednej z wypraw Alexa do dżungli.
Uzbrojeni w sprzęt do wykrywania metali i saperkę, popłynęli w stronę jednej z wysp archipelagu Las Perlas.
Wrócili zmęczeni długo po zmierzchu, myślę że przekopali z pół wyspy:-)
Ryszard wykopał dla siebie jakąś pustą butelkę , a Alex kawałek talerza...
Zadowoleni pokazywali nam swoje “skarby”.
Zdobycz Ryszarda stała się głównym tematem rozmów i sporów, załoga miała podzielone opinie co do “historyczności” zdobyczy. Butelka zawierała kiedyś japońską whisky, miała prawie niezniszczoną, aluminiową nakrętkę, i sądząc po wyglądzie, nie mogła być zbyt stara, ale odkrywca i tak postanowił zabrać swój skarb do Nowego Yorku.

I tak dobiegał końca ostatni dzień pobytu na Las Perlas...
Janusz poszedł zmywać naczynia, Ryszard siedział na pokładzie i “zabawiał” się swoją kamerą.
Reszta załogi siadła w sterówce z kubkami lokalnego “Leco“ i zaczęły się wieczorne dyskusje.
W pewnym momencie Waldek skonkludował do kapitana: “Wiesz Tomek, podoba mi się Twoje głębokie, filozoficzne podejście do życia...” Tu nastąpiła chwila przerwy, wszyscy zamilkliśmy oczekując na dalszy ciąg wywodu. Waldek podjął:
“... tak patrze jak Ty podchodzisz do tego pontonu...”
Wybuchnęliśmy z Kubą śmiechem... nie mogliśmy przestać się śmiać.
Dyskutanci mieli tylko delikatne uśmiechy na twarzach.
Tomek pewnie zastanawiał się co Waldek miał na myśli... a Waldek nie bardzo rozumiał co nas tak rozśmieszyło:-)

Janusz i Ryszard słysząc wybuchy śmiechu w sterówce, zaraz do nas dołączyli, i przy ciekawych rozmowach “wykończyliśmy” ostatni wieczór rejsu.
Jutro wracamy.

  

  

                            Rysiu poszukiwacz skarbów                                       Waldek rozmyśla


23 stycznia

Nie ma wiatru, powoli, w większości na silniku, wracamy w stronę Panamy.
Załoga snuje się leniwie po pokładzie...
Ożywili się dopiero na widok naprężonej żyłki... jest ryba!
Złapaliśmy dużą makrele, chłopaki wyczyścili ją i odfiletowali.
Wspólnie z Januszem doszliśmy do wniosku że dość mamy stania przy kuchni, smażenia, i zmywania góry naczyń.
Zapeklowałam rybę w maśle i czosnku, zawinęłam w folię aluminiową, a później Waldek wrzucił ją na grilla.
Ryba była pyszna.
Po jakimś czasie złapaliśmy kolejną rybę, tuńczyka, ale Ryszard wypuścił go na wolność, mięso tego tuńczyka nie jest zbyt smaczne...

Kuba postanowił wejść na maszt.
Uzbrojony w sprzęt: aparat fotograficzny, kamerę, przypiął się do ławeczki bosmańskiej i zaczął wspinać się na maszt, reszta załogi obserwowała go z dołu, i robiła zdjęcia.
Kuba jest bardzo interesującym, młodym człowiekiem, który przerwał na trochę studiowanie geografii  i postanowił jej doświadczyć w podróży przez wszystkie Ameryki, a ponieważ jest nieprzeciętnie inteligentny i wrażliwy, dam głowę że odkryje dla siebie w tej podróży wiele więcej niż “załamania stref czasowych”, które to strefy, jak nam dziś wyjaśnił, „przemieszczają” się z „szybkością” jednego stopnia co cztery minuty.

Widać już światła Panamy... niedługo rzucimy kotwice.

jest ryba

  

Kuba na maszcie

wracamy na silniku... ( pół pokładu po remoncie,drugie pół przed )

 


24 stycznia

Załoga wstała szarym świtem i wyruszyli do wioski Indian Embera Drua.
Zostaliśmy z kapitanem sami, na jachcie zrobiła się cisza, koło południa oglądaliśmy zdjęcia z Las Perlas i w pewnym momencie usłyszeliśmy alarmujący sygnał dobiegający z UKF'ki, ktoś wysyłał “distress signal”
Tomek skoczył do radia by zapisać pozycje: 61'14”000 S, 201'42”000 W
Pozycja „W” nie mogła być trafna, widocznie załoga „wklikała” ją w radio ręcznie, miejmy nadzieje że ktoś, kto był w stanie im pomoc, znalazł ich mimo wszystko...

Wieczorem wróciła załoga, ale jakoś trochę podzielona.
Janusz za rękę z Waldemarem, a Kuba z Ryszardem.
Janusz chyba nie polubił Kuby i pewnie „nazbierało” się trochę za dużo tej niechęci, która z natury rzeczy musiała się gdzieś w końcu ulotnić, więc w drodze do wioski indiańskiej panowie zabawili się małą wymianą zdań... :-)

Janusz z Waldkiem poszli zmyć kurz, a Kuba z Rysiem, szczęśliwi, opowiadali o wycieczce do wioski, Indianach, dżungli, porównywali swoje nowe, "dwutygodniowe" indiańskie  tatuaże.
Po kąpieli i opowieściach o minionym dniu, Rysiu nakarmił nas swoim specjałem; pyszną kiszoną kapustą na boczku. Kociołek kapusty zniknął w "oka mgnieniu"...